rum, mężczyźni, poker

Wchodzę do nocnego autobusu z łóżkami zamiast siedzeń. Kupiłam bilet dzień wcześniej i to było ostatnie wolne miejsce. Wchodzę dziarsko i pytam o numer 17. Zapada cisza, wszyscy patrzą na mnie i po chwili ktoś ironicznie pyta: last minute ticket?

Nie wiem o co im chodzi, ale to nie pierwszy raz kiedy nie kumam Hindusów więc looz. Idę wzdłóż całego autobusu i szukam 17stki. Łóżka  kończą się na numerze 16. Zdezorientowana odwracam się w stronę kierowcy i widzę tłumek pasażerów leżących na łóżkach z nogami w kierunku kierowcy, głowami skierowani do mnie i uśmiechami na twarzy. O co tu chodzi?

Moje łóżko znajduje się nagle za brudną zasłoną,  usadowione jest w poprzek autobusu, więc jest turbo krótkie, nad głową mam głośnik z którego lecą hałdy, ale nie przesadzam, hałdy żwiru i kurzu. W nosie mam takie stada kurzowych kóz, że nie mogę oddychać. Kładę się więc na boku, ale ucho też się zatyka, i oczy, i gardło i dupa, dupa, dupa! Zapłaciłam przecież tyle samo co inni to dlaczego u mnie jest taka dupa, a u nich elegancko? Na dodatek poduszka jest śmierdzącą szmatą złożoną w kostkę, a śpiworka z plecaka nie wzięłam bo oczywiście głupia ja, nie wpadłam na to, a AC skoro już jest, to działa na fula i zamarzam z zimna. Dobrze że to tylko 14h podróży.

Kurz i żwir tak mi zalepiły otwory twarzowe że jak zasnęłam tak rano dosłownie powiek nie mogłam rozkleić. W końcu się udało. Wysiadłam gdzieś na Goa. Cholera wie gdzie, bo nauczona doświadczeniem, zapomniałam mapy. Biorę więc taksówkę i mówię, ze chce do supermarketu Calisto w takiej i takiej miejscowości. Jedziemy kolejne 2h. Jadę do Rosjanina o imieniu Ilya, który mieszka sobie na Goa, a ma profil na CS’ie i moze mnie za darmo przenocować.

Okazuje się że „mieszkanie” znajduje się na płaskim dachu sklepu. Ściany zrobione z wiszących szmat, dach z liści bambusa, podłoga z jakiejś plecionki. Wielki stół przy którym sadza mnie skacowany Ilya. Ewidentnie nie mówi po angielsku. A bynajmniej niewiele więcej niż „what to do, what to do”… Stawia na stole mielonkę, parzy kawę. Zza ściano-szmaty wyłania się istny Jack Sparrow, tylko rosyjski siada bez słowa koło mnie, zanim zdążyłam się przywitać wyłaniają się kolejne osoby. Jest ich piętnastu. 15 rosyjskich mężczyzn. I ja. Niegłupio to sobie urządziłam. Do mielonki dostaję szklankę rumu i jointa. Jem, piję, palę, nie mówię nic. Nie mam siły i nie mam do kogo- nikt nie mówi w innym języku niż rosyjski.

W końcu ląduję na hamaku i zasypiam. Budzę się, dostaję kasze z gulaszem, rum i jointa. Przy stole jest już z 20 osób.

– Ilya! A jakie ty masz plany an dzisiaj? – pytam, łot tak, z ciekawości.

– Plany? A na co mi plany?

– To nic nie robisz dzisiaj?

– Ja w ogóle nic nie robię.

Tak jak pierwszego dnia usiadłam z rosyjskimi hippisami do stołu, tak jadłam z nimi, piłam z nimi, paliłam z nimi, drugiego dnia zaczęłam rozmawiać z nimi po rosyjsku, na wieczór orżnęłam ich w pokera na pieniądze, znowu jadłam, znowu piłam, trochę paliła, dużo rozmawiałam. Aż czwartego dnia pomyślałam, że warto wyjść z domu. Nic nie zwiedziłam przecież prócz kuchni, łazienki, hamaka i pobliskiej plaży.

Od rana zachowałam trzeźwość umysły i po śniadaniu oznajmiłam wszystkim, że wychodzę. Nikt żywo nie zareagował, bo oni niewiele rzeczy żywo robili – prócz picia i pokera. Ilya dokończył palić lolka, ubrał mi na głowę kask i stwierdził że zawiezie mnie gdzie zechcę. Zechciałam pojechać do wypożyczalni skuterków. Wzięłam sobie jeden na cały dzień i brrrruuum. W długą. Świat jest lepszy kiedy jeździ się na dwóch kółkach. Szczęśliwa machałam do autochtonów, pozdrawiałam dzieci, trąbiłam na auta, bo tego wymaga kultura jazdy, a gdy ktoś zamachał na mnie łapiąc stopa, niewiele myśląc zatrzymałam się. Pomyślałam po chwili, ze to głupie, bo sama ledwo siedzę na tym skuterze, a tu jeszcze pasażer. Ale pan podbiegł do mnie i wyszczerzył bezzębny uśmiech. Był maleńki i stareńki. Obie te cechy wzruszyły mnie i nie mogłam mu odmówić. Myślę sobie, ze taki mały, waży pewnie ze 30kg, droga prosta – damy radę. Kiwam więc głową i uśmiecham się. On wskakuje na siedzenie za mną, siada wygodnie i nie wiadomo skąd wyciąga 50kg kokosów w siatce i kładzie mi na plecach, przez co moja głowa ląduje koło kierownicy i tracimy równowagę. Pan ma za krótkie nóżki, więc nie pomorze mi podtrzymać skuter. Kokosy wbijają mi się w plecy, a on wyciąga rękę, pokazuje że jest już ok i że mogę jechać. Jeden buk raczy wiedzieć jak my to przeżyliśmy. Wszyscy: ja, dziadek i kokosy dotarliśmy cało do celu. W nagrodę nie dostaję nawet pół kokosa, za to przy zawracaniu ląduję w rowie. na chwilkę tylko, bo zaraz wyłażę i jadę dalej.

Dość wrażeń, wracam do hipisowskiej chatki, zapadam się w hamaku, słucham gry na gitarze, piję rum – 3zł za litr, palę fajki truskawkowe i słucham melodii języka rosyjskiego. Myślę sobie, że chciałabym tak pożyć, kiedy jedynym problemem jest to czy wziąć na stopa pana z kokosami czy nie, albo to kto wyniesie śmieci. Żyć w komunie, zakupy kłaść na stole i dzielić się tym ze wszystkimi, nie mieć planów – bo po co? Pracować tylko kiedy muszę…Jedna z nich, Natasha, powiedziała że nigdy nie martwią się o pieniądze, że zawsze mają tyle ile potrzeba, nie mniej i nie więcej. A prócz tego to nic więcej im nie jest potrzebne, mają dach nad głową, piękną pogodę, siebie nawzajem. Można tak żyć. Zasypiam w przekonaniu, że chyba zostanę tu na zawsze…

Rano budzę się, pakuję plecak i jadę na lotnisko. Pora wracać do ojczyzny. Smutno dość.

Taksówkarz włącz Boba Marleya „no women no cry” a ja ronię tę jedną łezkę za takim życiem jakie, cholera jasna, właśnie opuszczam…

Dodaj komentarz