Yolanda i JA

„Największy tajfun w historii” brzmi groźnie. Groźniej niż Yolanda. Yolanda to troche taka Jolanta, a to znowuż trochę jak pani Kwaśniewska czy Pieńkowska. A to przywodzi na myśl dystyngowana panią, posiadająca nienaganne maniery i posługującą się poprawną polszczyzną. Może tez przywodzić na myśl Jolantę Rutowicz i tu już mogą być skojarzenia bliższe tajfunowi – katastrofa, masakra, po prostu świat się pomylił. 

15 metrów to więcej niż 4 piętra. – Tyle miała fala która urosła pod wpływem wiatru. 

314km/h – ponoć nowe BMW może osiągnąć taką prędkość. W Polsce tego nie doświadczymy, bo nie ma za bardzo gdzie się rozpędzić. Taką prędkość osiągnął za to bez problemy wiatr jaki w formie cyklonu uderzył  początkiem listopada w Filipiny. 

Filipiny to państwo złożone z wysepek o ogólnej powierzchni 300 tysięcy kilometrów kwadratowych, porównywalna więc do powierzchni naszej ojczyzny. Jeśli chodzi jednak o ilość mieszkańców, to Filipiny zdecydowanie przodują. Myślę, ze Filipiński rząd nie musi nawoływać do młodych małżeństw by zakładały rodziny zamiast wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii. Na kilometrze kwadratowym w Polsce żyje stu dwudziestu trzech polaków (co mnie, zwolenniczkę własnej przestrzeni, przeraża. Wpędza wręcz w fobię. Jeśli w obrębie kilometra ode mnie jest teraz 122 Polaków, których prawdopodobnie w większości nie znam, to mam ochotę schować się w Puszczy Białowieskiej). Na Filipinach puszczy nie ma, ale jest 308 osób na kilometrze kwadratowym! To 12 miejsce w światowej liście przebojów demograficznych!!!

Burze tropikalne pojawiają się w Mikronezji co roku. Co roku część z wiosek jest zalana, część domów ulega zniszczeniu. Zdarzają się też ofiary w ludziach. Część z tych burz nabiera pędu i z hukiem zamienia się w tajfuny. I tu pojawiają się głosy sceptyków, ( już Wy wiecie, że to o Was mowa ;-] ), którzy twierdzą, że niesienie pomocy w takiej sytuacji jest bezpodstawne. Po pierwsze- tragedia taka zdarza się tam notorycznie, więc jeśli dziś wybudujemy im dom, prawdopodobnie w przyszłym roku już domu nie będzie, bo kolejny tajfun go przeniesie „do kosmosu”. Po drugie w ten sposób uczymy autochtonów, że nic nie muszą robić, bo bogate państwa dadzą pieniądze a banda młodych niewyżytych hipisów wpadnie zbawiać świat i odbuduje im państwo – co roku. Po trzecie (przerażające, ale zasłyszane kilka razy!!! ) W ten sposób dokonuje się hmmmm selekcja naturalna, która jest dobra (!!!) w krajach przeludnionych i ubogich, natura wie co robi i sama prowadzi do utrzymania balansu. I jeszcze uwielbiam usłyszeć na koniec, z nutka słodkiej pobłażliwości- to ładnie, ze chcesz pomóc, ale w ten sposób nic nie wskórasz, tylko im zaszkodzisz.

…….

Tajfun Yolanda, był największym zanotowanym w historii świata huraganem. Zginęło około 6 tysięcy osób. Zaginęło drugie tyle. W dziesiątkach tysięcy można liczyć tych, którzy zostali bez dachu nad głową. Z miasta Tacloban ostało się jakieś 20%. Wyobraźnie sobie Katowice (porównywalna wielkość miasta) z których zostaje 20% budynków, reszta wala się w obrębie kilkunastu kilometrów w postaci gruzu. Wyobraźcie sobie to wszystko, zamknijcie oczy, zobaczcie te obrazy, wspomóżcie się fotkami z google albo filmikami z YouTube, a potem powiedzcie: co roku tak im się dzieje, natura (Bóg?!?!?! ) tak chce, wszystko jest ok. I idźcie wypić herbatę, kupcie fajki za dyszkę i oglądnijcie serial. To przecież nie Wasz problem. A jeszcze lepiej, odczekajmy aż Filipiny staną na nogi i jedźmy tam na All Inclusive, bo jak już posprzatają, to mają ładne plaże i fajna wodę.

Jak się dowiedziałam o Yolce, to mnie zmroziło. 10 listopada sprawdziłam możliwość wyjazdu jako wolontariusz. Możliwości takiej jeszcze nie było. Cyklon umarł 12 listopada. 14 listopada sprawdziłam czy już mogę tam jechać. Nie jestem Bobem Budowniczym, ale widząc filipińskie spustoszenie na ekranie telewizora, wiedziałam że nie muszę być Da Vinci żeby pomóc. Trzeba zbierać deski. Odgruzować ludzi. Zając się żywymi. Odnaleźć umarłych. Zaopiekować się dzieciakami które zgubiły/straciły rodziców. No, pracy w cholerę. Ale, właśnie przez to, że jeszcze nie wszystkie ciała zostały ogarnięte, pojawiło się zagrożenie epidemii. Filipiny potrzebowały wolontariuszy. Ale medycznych. Pielęgniarki, lekarze, ratownicy medyczni – każdy kto mógł pomóc przy chorych i poranionych, a co za tym idzie, każdy kto mógł pomóc zatrzymać pędząca sprintem epidemię – każda taka osoba była potrzebna od zaraz. Ja musiałam czekać. Czekałam więc, żyjąc sobie swoim życiem, raz na jakiś czas pytając wuja Google, czy nie ma dla mnie propozycji wyjazdu.

Tuż przed świętami bożonarodzeniowymi znalazłam wolontariat idealny. Grupa młodych ludzi, prowadząca wcześniej biuro podróży, zawiesiła działalność biznesową i postanowiła wybudować 5 szkół w SantaFe. Urzekli mnie przede wszystkim tym, że każdy cent jaki spływa na ich konto, przeznaczają na pomoc Filipinom. Wiem jak działają wielkie fundacje, pomagające wszystkim dookoła. Jakoś trzeba utrzymać w nich prezesa, księgowych, marketingowców i tym podobnym. Dotacje więc częściowo wpłacane są na ich prywatne konta, a częściowo przeznaczane na szczytny cel. Nie można tu mieć nikomu tego za złe. Jest to sposób na życie – jak w każdej fundacji. Ważne jest moim zdaniem to, że niosą pomoc. Nikt, pracując za darmo, nie przeżyje zbyt długo – wiadomo. Mi się jednak udało trafić na małą grupkę przyjaciół, która działa tylko jako WOLONTARIUSZE.

Spanie w namiotach, jedzenie od wdzięcznej ludności. Pieniądze na materiały budowlane. Cel – 5 nowych szkół na Bantayam Island. Ale pieniądze zaczęły spływać w co raz większych ilościach, a władze Bantayam prosiły cały czas o nową pomoc. Otwarto kilka sekcji – nauka budowlanki, tak by autochtoni nauczyli się sami budować sobie stabilne domy. Budowanie szkół. Kupowanie pożywienia dla najbardziej potrzebujących. Odnawianie najważniejszych budynków na wyspie. Z każdym tygodniem pojawiają się nowe opcje pomocy.

Niewiele myśląc wysłałam wiadomość do Marshalla, jednego z głównych prowodyrów całej akcji. Marshall napisał tylko – „potrzebujemy Cię. Choćby na 6 dni. Przyjeżdżaj nawet jutro. Czekam na info.” Po wymianie kilku maili, kupiłam bilet. Zaczęły się przygotowania do wyjazdu. Zostało 9 dni do wylotu. Czas zabrać się za pakowanie…

CDN 🙂 

2 uwagi do wpisu “Yolanda i JA

    • szczepienia wszystkie mam, a nawet więcej zrobiłam… jedyne co to dęga na która nie ma szczepień – i tak wyszło, ze własnie na denge zachorowałam 🙂 Ot, takie życie 😉

Dodaj odpowiedź do szumek Anuluj pisanie odpowiedzi