Start TTC

Gdy życie daje ci kopa i ma głęboko w swoim anusie że jest ci ciężko. Gdy życie pędzi tak, że nie możesz oddychać. Albo używa metody marchewki i bata, najpierw bije cie batem a potem marchewką –  właśnie w tedy myślisz sobie STOP! Fak it! Zycie przecież jest ponoć fajne. Jest ponoć jedno. Jest ponoć po to, żeby być szczęśliwym i  cały ten bulszit przychodzi ci do głowy. I jedno co wiesz na pewno, to to, że potrzeba ci przerwy. Czasu na MYŚLENIE. A najlepsze miejsce na Myślenie to przecież Indie. A dokładnie indyjski ashram. Więc kiedy styczeń zgwałcił mnie swoją brutalnością, nie mogłam zrobić nic innego jak spakować 85litrów backpacku i zerwać się z codzienności. Tak się zdarzyło że w tym czasie w „moim” ashramie zorganizowano TTC- Teacher Training Cource. Miesięczny kurs instruktora jogi. Idealnie – myślę sobie, znak od bogów, że akurat w tym czasie kiedy chce tam jechać, oni organizują taki kurs. Zapłaciłam ile należy, zabukowałam miejsce i TAAA DAAAAAAM! Siedzę w obleśnym autobusie jadę do Warszawy, żeby potem polecieć do Dubaju, żeby potem polecieć do Trihuvandranapuram, żeby potem rikszą pojechać do Nayar Daam i zostać zamkniętą na miesiąc w ashramie… 

Podróż trwała 35godzin. Gdy dotarłam do ahramu jedyne o czym marzyłam to prysznic i drzemka. A tu jeszcze rejestracja, a tu jeszcze czytanie zasad, praw, obowiązków itd. W końcu z pościelą i moskitierą na rękach, z plecakiem na plecach i gołymi stopami idę sobie przez ashram. Ostatnio byłam tu dwa lata wczesniej. Z rozczuleniem rozglądam się, dostrzegam pewne zmiany, ale w serduszku mam przyjemne ciepło. Trochę tak jakbym wróciła do domu… 

Wchodzę do dormitorium. To dość przygnębiające miejsce, ciemne, szare boksy, po 2 łóżka w boksie. Wybieram pierwszy boks z lewej. Czuję, że to dobre miejsce. Czuję że to tu spędzę cały ten ciężki miesiąc. Widzę łóżko i już czuję, że tak, że to moje łóżko. I już mam się na nie rzucić z namaszczeniem gdy widzę, że łóżko jest zajęte. Ktoś na nim stoi. Stoi i gapi się na mnie wielkimi, wyłupiastymi, pełnymi obaw oczami. Gekon. Maleńki gekon, z przeźroczystym ciałkiem, tak że można zobaczyć jego maleńkie żyłki i serduszko. Jest super śliczny, ale nie zmienia to faktu, że zajmuje moje łóżko, a ja padam ze zmęczenia i nie jestem w nastroju do biologiczno – zoologicznych obserwacji. Mam zamiar go usunąć delikatnie albo hmmm nastraszyć – to sam się usunie, a najlepiej wypierdzielić za okno. Ale patrzę w te wielkie oczyska i nie mogę nic zrobić. Stawiam plecak na podłodze. Pomału rozkładam się na drugiej części łóżka – w nogach, pod czas gdy Gekon odwraca się do mnie tyłem, podchodzi do krawędzi łóżka i tam już zostaje. Znaczy się, że i on zrozumiał, że musimy się dzielić, skoro oboje chcemy żyć akurat na tym łóżku. 

Z Gekonem Albertem dzieliłam łóżko i boks przez 4 dni. Generalnie związek był dobry, bezkonfliktowy. Prawie. Bo czasami w nocy kiedy siadał mi na twarzy, albo przebiegał po ręce gdy ja próbowałam spać – miałam ochotę zabić Alberta japonkiem. Po za tym – żyło nam się bardzo dobrze. 

 

Moja TTC Grupa składa się z osiemdziesięciu kilku osób. Ludzie przyjechali z całego świata – Japonia, Australia, Argentyna, Meksyk, europejskie państwa, Chiny, Indie… No zewsząd. Na inicjacyjnej imprezie dostajemy dwa komplety mundurków które mamy nosić na Satsang i zajęcia teoretyczne. Na zajęcia z jogi możemy nosić własne ubranka.  Stary Swami (taki ichny biskup czy cuś) paluchem namalował mi czerwona kropkę na czole, z namaszczeniem wręczył mi torbę w której znalazłam swoje mundurki plus wielką książkę z której mam się uczyć, a potem popatrzył na kartkę z moim imieniem i nazwiskiem i zrobił standardowa minę pod tytułem „what the fuck” – jak każdy kto widzi albo słyszy jak się nazywam. Szeptem zapytał – jak mówi się twoje imię?

I po chwili, z bożą i moja pomocą powiedział głośno – Magołshata Shamska welcome in ashram! 

 

Dodaj komentarz